— Dzień dobry pani — rzekł major w kilka tygodni po opisanych wypadkach, spotkawszy się z miss Toks na Książęcej Łące.
— Dzień dobry panu — zimno odrzekła panna Toks.
— Józef Bagstok dawno nie miał szczęścia witać pani u okna. Jest w rozpaczy. Słońce jego skryło się za chmury.
Panna Toks z lekka pochyliła głowę.
— Słoneczko Józia było pewnie za miastem? — Kto za miastem? Ja? Nie, nie opuszczałam miasta. Byłam bardzo zajęta. Cały wolny czas poświęcałam serdecznym przyjaciołom. I teraz nie mam chwili wolnej. Do widzenia.
Już panna Toks drobnymi czarującymi krokami znikła z Książęcej Łąki, major zaś stał ciągle na jednem miejscu, utkwiwszy wyłupiaste oczy w znikającem bóstwie, a twarz mu posiniała straszliwie. Mruczał jakieś słowa, lecz już nie komplementy.
— Niech licho weźmie! Sześć miesięcy temu kobieta lubiła ziemię, po której stąpa Józef Bagstok, a teraz?... Co to ma znaczyć?
Po pewnym namyśle stwierdził major, że to podstęp, sieci, pułapka dla pojmania męża, że panna Toks dołki pod nim kopie. Ale nie złapie starego Józwy. On ma kamienne serce, stalową pierś. Stary Józio piekielnie chytry.
Nie pani go podejść!
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/139
Ta strona została przepisana.