Nie mógł się uspokoić. Gwizdał, wytrzeszczał oczy, zjawisko się nie zmieniło. Dzień po dniu zjawiało się dziecko po trzy, cztery razy tygodniowo. Major gwizdał, sapał, podglądał. Na wszystko inne był obojętny, jak obojętną stała się panna Toks względem niego. Mógł zczernieć, zbieleć, zżółknąć, zsinieć — nic jej to nie obchodziło. Podziwu było godne, jak wytrwale chodziła z Książęcej Łąki po dziecko i niańkę, jak spacerowała, wracała do domu i śledziła wszystkie jej ruchy. Sama nawet karmiła i niańczyła dziecię, a nieraz chłodziła jego porywy młodzieńcze swoją grą na fortepianie. Równocześnie namiętnie lubiła patrzeć na bransoletę albo na księżyc z okienka swego pokoju. Na cokolwiekby spoglądała, na majora nawet okiem nie rzuciła. A biedny major gwizdał, sapał, oczy wytrzeszczał, podglądał, szpiegował i nie był w stanie wysnuć żadnego racyonalnego wniosku.
— No, moja droga, z pewnością owładniesz sercem brata. Winszuję! — mówiła raz pani Czykk.
Panna Toks zbladła.
— Dziecinka codzień staje się podobniejsza do ojca.
Miss Toks zamiast odpowiedzi wzięła na ręce Pawełka i ucałowała go z takim zapałem, że pomięła czepeczek.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/141
Ta strona została przepisana.