Pani Wikkem była pokorną kobietą o bladej twarzy, z oczami zawsze wzniesionemi ku niebu, z głową zawsze pochyloną ku ziemi. Nastroiła się przedziwnie na wiekuisty ton współczucia i utyskiwań: wciąż żaliła się na własny gorzki los, na niedolę bliznych — i z rozrzewniającą wdzięcznością przyjmowała wyrazy współczucia, jakie jej wypowiadano. W ogóle natura obdarzyła tę kobietę dziwną władzą widzenia rzeczy w ponurem świetle, a władzę tę z zapałem kształciła.
Prawie nie trzeba dodawać, że pan Dombi zupełnie nie znał nadzwyczajnych uzdolnień nowej niańki. Jakże mógł je znać? Nie było żywej duszy w domu, któraby ośmieliła się choć słówko pisnąć o jakichś niewygodach w stosunku do Pawełka. Pan Dombi postanowił, że dziecko koniecznie powinno przebyć wszystkie dziecinne niedomagania i słabości, a im prędzej tego dokona, tem lepiej. Gdyby mógł wykupić syna i natomiast innego nająć, jak to się zdarza przy poborze rekrutów, skorzystałby z tego, szczodrze nagradzając. A że nie mógł, ograniczał się od czasu do czasu dumnem zdumieniem na widok nieodwołalnych nakazów przyrody i pocieszał się myślą, że oto pomyślnie przebyty znowu jeden milowy słup na trudnej drodze życia, a wielki kres podróży zbliża się i zbliża. Głownem uczuciem duszy jego, do ogromnych rozmiarów wyrastającem
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/145
Ta strona została przepisana.