pojmował, że wszystko i wszyscy są wyłącznie na to, aby jemu było dobrze. Chwilami smutek znikał i chłopiec bawił się, jak inne dzieci; lecz za to innym razem pogrążony w myślach siedział na swym miniaturowym foteliku jak stuletni starzec, znękany rozgwarem świata. Zdawało się, że dokazywał w pokoju dziecinnym z Florcią lub biczykiem popędzał miss Toks, która mu za konika służyła; lecz potem nagle ogarniała go ponura nuda i skarżył się na zmęczenie. A najczęściej ta niechęć do wszystkiego spadała nań wieczorem po obiedzie, kiedy wedle zwyczaju maleńkie fotele przetaczano do bawialni, gdzie siadywał z ojcem przy kominku. Była to najdziwniejsza para, jaką kiedy oblewał blask ognia z kominka.
Pan Dombi, nie zmieniając dostojnej miny, z namaszczeniem wpatrywał się w ogień; a mały jego wizerunek wpijał się w czerwone płomyki ze skupioną uwagą mędrca. Pan Dombi obmyślał w głębi ducha złożone plany i zamiary świeckie; a mały jego wizerunek pielęgnował w duchu jakieś dzikie rojenia, niedojrzałe i chaotyczne pomysły. Pan Dombi nieruchomo trzymał głowę sztywnie i wysoko skutkiem dumy i krochmalnego tęgo kołnierzyka; mały jego wizerunek taką samą miał pozę wskutek dziedzictwa i bezwiednego naśladowania. Bardzo byli do siebie podobni, a równocześnie niezmiernie różni nawzajem.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/147
Ta strona została przepisana.