— Tak, pewnie — rzekł sucho pan Dombi i przez godzinę patrzał w książkę, ani słowa nie mówiąc.
Wysławiana pani Pipczyn była to sobie bardzo niepozorna a nawet brzydka staruszka, skulona we dwoje, pomarszczona, jak kiepski marmur, z nosem zakrzywionym i szaremi oczami, które możnaby — zdawało się — przez czas jakiś młotem kuć na kowadle bez szkody. Czterdziestka minęła od chwili, gdy szlachetny pan Pipczyn kark skręcił w peruwiańskich kopalniach, a niepocieszona wdowa dotąd nosiła żałobę tak ponurej, martwej barwy, że ciemniej się robiło od samej jej obecności, jakby odgrywała rolę gasiciela światła. W dziedzinie wychowania w istocie uzyskała rozgłos, cały zaś jej sekret polegał na tem, że zwykle dawała dzieciom to, czego nie cierpiały, a zabraniała tego, co lubiły. Bo to miało wcześniej zaprawiać dzieci w panowaniu nad bujnemi skłonnościami. Wogóle pani Pipczyn była niewiastą swarliwą, oschłą — i jeżeli był u niej ten charakter od lat czterdziestu, to ma się pokusę myśleć, że peruwiańskie pompy dobywały nie wodę z kopalni, lecz wielkie uczucie ludzkości z jej serca.
Dom tej dręczycielki dziatwy znajdował się w Brajtonie nieopodal od brzegu morza na kredowym, krzemienistym i bezpłodnym gruncie, gdzie w kwietnikach przed domami nic nie
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/159
Ta strona została przepisana.