upływał za dniem i Walter sumiennie i gorliwie pełnił swój prozaiczny obowiązek, rojąc fantastyczne zamki, wobec wspaniałości których bajki Salomona i Kuttla wydawały się skromnymi domkami. W okresie pipczyńskim Walter zmężniał, lecz zawsze odznaczał się tą samą prostodusznością, jaką poznaliśmy w ów wieczór, gdy wuj ze świecą poszukiwał w piwnicy starej madery.
— Co ci jest, wuju Sol? — pytał raz z troską Walter smutnego mistrza żeglarskich przyborów. — Nic dziś nie jadłeś i zdrowie twoje nietęgie. Może pójść po doktora, wujaszku?
— Nie pomoże doktór, kochanku. Nie znajdzie on dla mnie.....
— Czego, wuju? Kupców?
— To, to — odrzekł z westchnieniem Salomon. — Przydaliby się.
— Ach, mój mocny Boże! Patrzę na tych gapiów, którzy tuzinami snują się poprzed okna i radbym porwał którego za kołnierz, sprowadził do sklepu i zmusił do wyliczenia półsetki funtów gotówką za sprawunek. No i czego patrzysz, trutniu! — zawołał po cichu do starego pana, oglądającego teleskop. — Wytrzeszczył oczy i stoi. To wielka sztuka. Wejdź i kupuj, a ślepie już ja za ciebie wytrzeszczę.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/180
Ta strona została przepisana.