Lecz stary pan zaspokoił ciekawość i wolniutko poszedł dalej.
— Znikł! Znikł, niecnota! Ufajże tu ludziom. Ale wiesz co, wuju. Nie godzi się poddawać smutkowi. Co robić. Posiedzimy nad morzem i zaczekamy pogody. Gdy pojawią się zamówienia, to będzie ich tyle, że przez lat sto nie wykończysz.
— Pewne to, że nie wykończę, mój drogi. Zamówienia nadejdą, gdy mnie w tym sklepie nie będzie.
— Nie marudź, wuju, proszę cię. Na co się przyda, gdy się będziesz smucił. Ej, wuju Sol! Niema zamówień, to pal je licho.
Salomon usiłował poweseleć i uśmiechając się, patrzał na swego bratanka.
— Wszakże nie stało się nic nadzwyczajnego, wuju Sol. Bądź szczery wobec mnie, nic nie kryj, jeśli spotkała cię jaka nieprzyjemność?
— Nie, nie, nie! Wszystko idzie, jak zwykle, naprawdę. Jaka nieprzyjemność, mówisz. Jakażby nieprzyjemność?
Walter nieufnie kręcił głową.
— Mówże z nim. Ja pytam jego, a on mnie. Słuchaj, wuju. Gdy widzę twą troskę, żal mi i przykro, że mieszkam z tobą.
Staruszek wpatrzył się w młodzieńca.
— Nie żartuję, wuju. Niema na świecie szczęśliwszego odemnie człowieka, gdy jestem z tobą, a mimo tego powtarzam: teraz i żal mi
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/181
Ta strona została przepisana.