Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/183

Ta strona została przepisana.

Salomon Hils wciąż uparcie zapewniał, że nic się nie stało. Walter udał, że wierzy.
— Doskonale. Przestańmy o tem mówić. Czas mi do biura. Za dwie godziny uwolnię się i dowiem się do domu. Myślę, że będziesz zajęty. Ale pamiętaj wuju, że jeżeli mnie zwodzisz, to ci już nie uwierzę i nigdy nie będę ci opowiadał o młodszym panu Karker.
Salomon kiwnął głową i machnął ręką. Walter rozmyślając o możliwych i niemożliwych środkach zdobycia majątku, biegł do biur Dombi i Syna z troską i zakłopotaniem.
Wtedy nieopodal od City na rogu Biskupiej ulicy mieszkał przysięgły taksator, handlujący meblami, które rozrzucone były w malowniczym nieładzie po dużym sklepie. Tuziny krzeseł tuliły się do umywalni, które opierały się o plecy bufetów, a te znów towarzyszyły stołom jadalnym. Wszystko to cieśniło się w różnych kątach z niemałym efektem. Cokolwiek w głębi na ślubnem łożu, ozdobionem czterema kolumnami, uprzejmie ułożyły się półmiski, talerze, szklanki, kieliszki, czarki, karafki i inne naczynia bogatej uczty wraz z półtuzinem chochli i lampą, gotową najłagodniejsze światło miłości i braterskiej przyjaźni rozlać na całe wesołe towarzystwo biesiadne. Rzędy karnisz i wspaniałych stor, przemocą rozdzielonych z oknami, najmilej zdobiły barykadę komód, a bezdomny kobierzec, rozłączony nielitosną