Kiedy Walter zastukał, kapitan wytknął głowę z okna i zawołał: jak się masz, kochanku! Miał lśniący kapelusz ceratowy i granatową kurtkę, z pod której niby żagle sterczał gruby, wysoki kołnierzyk. Wszystko jak zwykle. W tem ubraniu Walter wśród miliona różnorodnych postaci odrazu wyróżniłby kapitana Kuttla, jak rzadkiego zamorskiego ptaka, u którego pióra wiecznie te same.
— Słuchaj, Walu, stukaj jeszcze i chwilę zaczekaj. Dzisiaj piorą. Stukaj głośno.
Niecierpliwy młodzian zaczął tak łomotać we drzwi, jak nikt jeszcze nigdy nie dobijał się do skromnego mieszkania kapitana.
— To już za ostro! — zawołał kapitan i w tej chwili ukrył głowę, jakby oczekiwał burzy.
Oczekiwanie okazało się usprawiedliwione. Za chwilę przybiegła do drzwi półwieczna wdowa z rękawami zawiniętymi, cała pianą okryta, a fartuchem od ukropu mokrym. Nie zwracając uwagi na Waltera, obejrzała najpierw młotek, a potem, patrząc na młodzieńca z góry do dołu, wyraziła zdziwienie, że młotek jeszcze cały.
— Kapitan Kuttl w domu — rzekł Walter z ugodowym uśmiechem. Widziałem go.
— Naprawdę? — pytała zajmująca wdówka — widziałeś go pan?
— Nawet z nim rozmawiałem.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/188
Ta strona została przepisana.