Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/203

Ta strona została przepisana.

u siebie, porwał go paroksyzm śmiechu tak potworny i straszny, że czarny sługa posądzał go o pomieszanie zmysłów. Cała postać a zwłaszcza twarz, głowa napęczniały i wydawały się zdumionym oczom wielką kulą indygowej farby. Powoli śmiech histeryczny przeistoczył się w paroksyzm kaszlu, a gdy i ten minął, major zaczął wykrzykiwać:
A co, wieleś pani zrobiła? Chciałaś zostać panią Dombi? Czy nie tak? Cha, cha, cha! Zwolna, dobrodziejko, zwolna. Stary Józef zahamuje koło pani, zahamuje! Teraz porachowaliśmy się. Nie powiodło się pani zwieść Józia. Chytraś ty dobrodziejko, bardzo chytra, lecz staruszek Józef chytrzejszy! Dużośmy rzeczy w życiu widzieli, a teraz nie zasypiamy gruszek w popiele. Stary się ocknął i bystro patrzy...
W istocie oczy majora pękały niemal od wysiłku. Przez całą noc szalał prawie: krzyczał, śmiał się, kaszlał, stukał i budził ludzi ze snu.
Nazajutrz w niedzielę, kiedy pan Dombi, pani Czykk i panna Toks byli przy śniadaniu i rozmawiali o wczorajszym gościu, wbiegła Florcia z zarumienioną twarzyczką i oczami, błyszczącemi radośnie.
— Tatusiu, tatusiu — wołała — Walter tu, lecz nie śmie wejść.
— Kto? — Co to znaczy? O kim mówisz?