Raz młody Biterston, którego natura, rozpalona znojnymi promieniami indyjskiego słońca, była mściwa, utrzymywał złośliwie, że kupiec niekontent z rozrachunków nie przysłał cukru i z tej racyi nie było herbaty. Ten kupiec ośmielił się razu jednego prosić u pani Pipczyn o rękę jej kuzynki, na co stara groźną dała rekuzę zuchwałemu konkurentowi — z dodatkiem pogardy i obelg. Wszyscy potem wychwalali panią Pipczyn za jej hart i niezależny charakter, ale nikt półsłówkiem nie ozwał się o Berry, która płakała kilka tygodni, gdyż po pierwsze ciotka jej bez wytchnienia wymyślała, a powtóre — co ważniejsza — nieszczęsna czuła, że już odtąd na całe życie pozostanie w staropanieństwie.
— Berry panią bardzo kocha, nie prawdaż? — pytał raz Paweł, gdy koło kominka siedzieli z nierozłącznym kotem.
— Tak, zapewne.
— Za co?
— Jakto za co? Czy możesz o to pytać? Za cóż ty kochasz swą siostrzyczkę?
— Za to, że bardzo dobra. Nikogo nie można równać z Florcią.
— No, więc widzisz, mój drogi i ze mną nikt nie da się porównać.
— Doprawdy? — zawołał Paweł, przeciągając się w swym fotelu i podejrzliwie wpatrując się w staruszkę.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/215
Ta strona została przepisana.