— Jak zdrowie pani? — zagadnął pan Dombi.
— Dziękuję, czuję się dobrze, o ile o tem może być mowa....Zupełnie zdrową być niełatwo, ale i za to dziękuję Bogu....
— Przybyłem, szanowna pani, aby poradzić się co do mego syna. Dawno już miałem ten zamiar, lecz odkładałem z dnia na dzień, czekając, aż Paweł zupełnie wyzdrowieje. Jak pani znajduje jego zdrowie?
— Brajtońskie powietrze podług mego zdania przyniosło mu dużo pożytku.
— To znaczy — pobyt w Brajton był dlań korzystnym. Tak i ja uważam.
Pani Pipczyn zatarła ręce i wpatrzyła się w ogień kominka.
— Ale może wypadłoby zmienić sposób jego życia. O tem chciałem się naradzić. Syn mój na drodze życia posuwa się szybko naprzód.
Była jakaś melancholia w uroczystym tonie słów tych. — Dziecinny okres życia syna wydawał mu się zbyt długim i wedle jego pojęć daleko jeszcze było do tej szczęśliwej chwili, kiedy spełnią się jego pragnienia. Pan Dombi w tym momencie prawie zasługiwał na współczucie, choć pojęcie współczucia nie godziło się z tym dumnym i chłodnym charakterem.
— Ma już sześć lat. Wielki Boże, zaledwie się opatrzysz, aż to sześcioletnie dziecko przeistoczy się w szesnatoletniego młodziana.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/217
Ta strona została przepisana.