Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/221

Ta strona została przepisana.

trzymał rękę Florci, z ukosa spojrzał na biały paradny kołnierzyk Biterstona, pogłaskał główkę Panki, od czego biedna dziewczynka głośno się rozpłakała, gdyż pieszczota ta boleśnie uraziła miejsce, które zwykle pani Pipczyn szczypała, bębniąc po głowie, jak po winnej beczułce. Odchodząc pan Dombi jeszcze raz wyraził nadzieję, że wykształcenie syna rozwinie się świetnie, skoro je doktor Blimber ujmie w swe energiczne ręce.
W istocie ilekroć młody jaki dżentlmen dostawał się w ręce Blimbera, miewał wrażenie ucisku, jak gdyby dostawał się do tłoczni. Doktor zazwyczaj kształcił tylko dziesięcu chłopców, ale miewał zapas nauki przynajmniej dla setki młodych głów. Za to ów dziesiątek jęczał pod ciężarem różnych rozmaitości ku rozkoszy mądrego pedagoga, którego jedynym celem w życiu było zamęczać ową nieszczęsną dziesiątkę.
Zakład doktora Blimbera nie był niczem innem, jak ogromną cieplarnią, gdzie używano wszelkich środków, byle przyspieszyć pęd rozwojowy. Umysłowy groszek zielony dojrzewał w porze Bożego Narodzenia, a duchowe szparagi można było wyrzynać każdej pory. Matematyczny agrest, posadzony doświadczoną dłonią Blimbera, od razu miał owoce, cokolwiek kwaśne, lecz do użycia przydatne. Każda kultura, grecka czy łacińska, w mgnieniu oka rosła