na suchych gałązkach pod wszelką szerokością i długością dziecinnego klimatu. Przyrody nie brano w rachubę. Doktór Blimber nie licząc się z naturą, tak lub owak zmuszał wszelką glebę do wydawania owoców wedle potrzeby.
Wszystko to było nader zabawne i dowcipne, lecz metodzie przynaglania zwykle towarzyszyły żałosne skutki. Przedwcześnie dojrzałe owoce nie miewały właściwego smaku i nie trwały długo. Pewien młody dżentlmen, najstarszy w zakładzie, szczęśliwie już był przebrnął przez wszystkie pedagogiczne próby, kiedy nagle pewnego pięknego poranku odmówił rozkwitu i na zawsze został w zakładzie w postaci suchej łodygi. Podobno doktor przeuczył młodego Tutsa i biedaczysko zgłupiał, zanim pojawił się mech nad jego wargami.
Za to wyrosły mu piękne bokobrody i głos stał się basowy. Spinał koszulę ozdobną spinką i nosił w kieszonce od kamizelki pierścionek, który wkładał na palec, ilekroć wychowańcy szli na przechadzkę. Kochał się w każdej niańce, choć żadna nie darzyła go uwagą.
Doktor Blimber był tęgim, grubym dżentlmenem w czarnym stroju, w spodniach, które ginęły w długich pończochach, przewiązanych u kolan uroczemi wstążkami tak, jak niegdyś nosili angielscy dandysi. Miał łysą głowę, nizki głos, podwójny podbródek; maleńkie oczy
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/222
Ta strona została przepisana.