bijącego zegara, który zapytywał: ja-kiś-ty mój-ma-ły-przy-ja-cie-lu i tak dalej bez końca.
W milczeniu słuchał tych dźwięków, siedząc ze złożonemi rączkami. Mógłby odpowiedzieć: nudno mi i przykro samemu, zmęczonemu i choremu. W tej bolesnej pustce naokoło tak było zimno, dziko, bezludnie!
Za kilka minut, bardzo długich dla siedzącego na stole Pawełka, wrócił doktor Blimber krokiem poważnym i uroczystym zapewne dla wywołania większego wrażenia na młodą duszę. Krok ten podobny był do marszu i gdy doktor wysuwał prawą nogę naprzód, majestatycznie obracał się na swej osi, wykreślając na lewo półobrót, a gdy wysuwała się noga lewa, czynił taki zwrot na prawo. Wydawało się, że oglądał się naokoło, jakby mówił: „niechże mi ktokolwiek gdziekolwiek pokaże rzecz, której nie znam. Niepodobna.“
Pani Blimber i panna Blimber nadeszły z doktorem. Pedagog wziął ze stołu nowego pupila i przekazał go pannie Blimber.
— Kornelio, Dombi pozostanie na razie pod twoim dozorem. Wiedź go naprzód, wciąż naprzód.