i nie mógł rozpoznać, czy za połyskującemi szkłami były oczy. Kornelia wiodła go do szkolnej sali, a poza nią do klas; drzwi obite były suknem, żeby głuszyć głosy. W sali siedziało ośmiu wychowańców biczowanych nauką; siedzieli przy pracy z wielką powagą Tuts, jako senior, miał w rogu pokoju osobne biurko. Nauczyciel Fider obrabiał Wergilego i tę nutę wygrywały na teraz przed nim głosy czterech młodzieńców. Z reszty dwaj z wysiłkiem rozwiązywali rachunkowe zagadnienie, jeden rozpaczliwie tonął do obiadu przez beznadziejną ilość wierszy, ostatni spoglądał na swą pracę ze stężałem odrętwieniem i rozpaczą.
Widok nowego ucznia nie wywarł żadnego wrażenia. Pan Fider podał małemu Dombi kościstą rękę na znak, że rad go widzi. Paweł byłby uczynił to samo, gdyby mógł w sobie wzbudzić choć odrobinę szczerości. Przywitał się z czterema młodzieńcami, podał rękę zapaśnikom zadań matematycznych, ukłonił się innym. Młody Tuts uśmiechnął się na powitanie i ciągnął swą robotę. Była to praca łatwa. Pisał on listy do siebie od znakomitych osób, adresując: „do pana Tutsa w Brajtonie“. A napisawszy, chował je skrupulatnie w swej szufladzie.
Potem zaprowadziła Kornelia Pawła na wyższe piętro. Tam z pierwszego pokoju widać było rozfalowane morze, a koło okna ładne
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/237
Ta strona została przepisana.