z gabinetu doktora, tak był mały. Odtąd zwykle zjawiał się w jadalni z temi księgami. Doktor odczytał modlitwę i zaczął się obiad. Pierwszą potrawą była zupa, potem pieczeń, sztuka mięsa, jarzyna, legumina i ser. Usługa odbywała się z powagą, przed każdym młodzieńcem leżała serwetka i srebrny widelec.
Bufetowy w granatowym fraku z metalowymi guzikami roznosił dania i nalewał w szklanki piwo z takiem namaszczeniem, jak gdyby w rękach miał flaszkę z drogiem winem.
Nikt bez zapytania nie mógł rzec słowa prócz rodziny Blimber. O ile który młodzian nie był zajęty łyżką, nożem czy widelcem, oczy jego kierowały się ku tej rodzinie. Tylko Tuts stanowił wyjątek od tej reguły: oczy jego biegały wciąż ku oczom przybysza. Raz tylko zawiązała się rozmowa. Przy serze, skoro dopił porteru, odkaszlnął parękroć i zaczął doktor:
— Godne uwagi, panie Fider, że Rzymianie za cesarstwa, gdy zbytek doszedł do najwyższych granic, gdy konsulowie pustoszyli prowincye i rujnowali obywateli, byle zdobyć środki do jednej uczty cesarskiej...
Tu jeden z wychowańców zaczął głośno kaszleć,
— Dżonson — rzekł pan Fider — napij się wody.
Doktor przerwał, lecz za chwilę ciągnął dalej:
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/240
Ta strona została przepisana.