rowe lwy i tygrysy, biegające po ścianach sypialni, zaprzyjaźniły się z nim. I żył sam pośród cudownych wizyi swej wyobraźni, a nikt go nie rozumiał.
Pani Blimber nazywała go „dziwakiem“, lokaje opowiadali sobie, że mały Dombi nudzi. Zresztą nikt się nim nie zajmował.
Jeden Tuts miał niejakie pojęcie o nastrojach Pawła, lecz nie umiał ich wyjaśnić ani sobie ani innym. Długo i często ścigał oczami małą postać na brzegu morza i jakaś dziwna, bezwiedna sympatya ciągnęła go w stronę Dombi.
— Jak zdrowie twoje? — pytał Pawła pięćdziesiąt razy na dzień.
— Dobre. Dziękuję.
— Dajże mi rękę.
Paweł podawał rękę. Po chwili znów pytał o to samo i takąż otrzymywał odpowiedź.
Raz Tuts siedział za swem biurkiem, zajęty wedle zwyczaju swą ważną korespondencyą, kiedy olśniła go wielka myśl. Rzucił pióro, poszedł do Pawła, którego znalazł na oknie sypialni, poglądającego na morze.
— Dombi! O czem myślisz?
— O, myślę o wielu rzeczach.
— Nie może być? — zawołał Tuts z podziwem.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/252
Ta strona została przepisana.