Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/261

Ta strona została przepisana.

karyery ani o włos się nie posunął w górę. Młodzi ludzie doganiali go, prześcigali, a on wciąż stał na końcowym szczeblu. Pogodził się ze swym losem, nie żalił się i nie żywił nadziei awansu.
— Witam pana — mówił raz główny prokurent, wchodząc rano do gabinetu pana Dombi ze zwitkiem papierów pod pachą.
— Witam pana, Karkerze. Czy jest co nowego dla mnie?
— Nie wiem, czy warto pana niepokoić. Wszak to dziś o trzeciej posiedzenie komitetu.
— Dwa. Drugie o trzy na czwartą.
— Niepodobna pana pochwycić. Jeżeli jeszcze i pan Paweł odziedziczy pańską pamięć, niełatwo będzie poradzić.
— Pamięć i u pana zdaje się niezła.
— Jeszczeby też. Wszak to jedyny kapitał takiego jak ja człowieka.
Pan Dombi, oparty o kominek, spokojnie przypatrywał się swemu prokurentowi. Wymyślność ubioru i wyszukana przesada w ruchach obliczone były na efekt. Zdawało się, że ten człowiek nadaremnie mocuje się z potężną władzą i unicestwia się doszczętnie niedosięgłą wielkością pana Dombi.
— Morfin jest?
— Obecny. Zapewne przeżuwa wrażenia swego wczorajszego kwartetu. Cały ranek tak mruczał, że można było zwaryować. Każ pan,