— Mógłbyś, jak sądzę, rozmawiać, nie gwiżdżąc swych ohydnych piosnek — krzywiąc się, dokuczała pani Czykk.
— Co robić, najdroższa — nałóg!
— Głupstwo! Co za nałóg. Rozumny człowiek wstydziłby się składać tego na nałóg. Gdybym np. przywykła spacerować po suficie, jak mucha, do góry nogami, pewnieby mię za to pochwalili?
Pan Czykk nie przeczył, że takie nawyknienie w istocie zasłużyłoby na pewien rozgłos.
— Cóż, Luizo, jak ci się podobał dzieciak? — pytał, żeby zmienić przedmiot rozmowy.
— Co za dzieciak?
— Dziś w jadal nibyło ich całe stadko.
— Stadko dzieci? — mruczał pan Czykk, niespokojnie oglądając się.
— Niema o czem mówić — ciągnęła pani Czykk. Zmarła matka, trzeba znaleźć mamkę.
— Ach, o tem myślałaś! — Tra-la-la!... Takie to życie! Pewnie już znalazłaś mamkę?
— Jeszcze dotąd nie, a tymczasem dziecię...
— Do aniołków grona będzie zaliczone — kończył pan Czykk.
Gniewny wzrok szanownej małżonki uświadomił mu całą niewłaściwość tej uwagi, zastosowanej do Dombi. Żeby się poprawić, dodał:
— Czyby choć tymczasowo nie można było w czem pomódz biednej sierotce? Możeby go jako herbatką karmić lub czemś podobnem.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/30
Ta strona została przepisana.