tecznym krawacie i lśniącym kapeluszu na głowie.
— Walu! Ty żeś to?
— Ja, kapitanie. Wpuść pan — prędko.
— A co tam? Czy nie stało się co znowu z naszym staruszkiem?
— Nie, nie, wszystko dobrze, tylko mnie pan wpuść.
Kapitan wyraził swą radość i zeszedł na dół.
— Dla czego tak wcześnie Walu?
— Sprawa ma się tak, że bałem się nie zastać pana w domu a mam o czemś pomówić.
— Dobrze. Czemby cię przyjąć, mój miły?
— Daj mi pan dobrą radę. Nic więcej nie trzeba.
— No więc mów.
Walter opisał swe kłopoty i troski. Nic równać się nie mogło ze zdumieniem i niepokojem Kuttla, gdy poznał straszną perspektywę, obalającą widoki i nadzieje młodzieńca. Oblicze jego zaćmiło się i stał bez wyrazu jak posąg.
— Otóż tak, kapitanie. O mnie tu właściwie niema się co troszczyć. Jestem młody i nieznaczny, jak orzekł raz pan Dombi. Wiem, że sam muszę sobie torować drogę w życiu i mam otuchę, że to spełnię; są jednak dwa
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/302
Ta strona została przepisana.