mój ani o włos się nie polepszył — a nadto nie wiedzieć jak i dlaczego uzbroiłem przeciwko sobie dumną firmę. Ale nie skarżę się. Mam środki do życia — i dosyć. Jadąc za morze zostawię wuja pańskiej opiece — i będę spokojny. Nie rozpacz skłoniła mnie do wyznań. Chciałem pana przekonać, że w biurze Dombi i Syna pomiatają mną. Mówią: idź — idę bierz — biorę. Może to i lepiej, że mnie przepędzą. Pan Dombi — drogi przyjaciel wuja i przyjaźni tej dowiódł swym workiem. Jego życzliwość może się jeszcze zwiększy, gdy nie będę mu codzień naprzykrzał się swą obecnością. A zatem — niech żyją Indye, niech żyje Barbados! Jak to zaczyna się pieśń naszych marynarzy!
Do portu Barbadosu, zuchy!
Niech stara Anglia idzie w tył!
A kapitan gromkim głosem wyciągnął ulubiony przyśpiew:
Oh, cheerily!
— A teraz, kapitanie, jeżeli będziesz łaskaw pójść ze mną i uwiadomić wuja o tej nowinie, to ja cię pożegnam u drzwi naszego sklepu i pospaceruję sobie do obiadu.
Lecz kapitan bez wielkiej radości brał się do tej sprawy. Można sobie wyobrazić! On już tak świetnie sobie uplanował przyszłość Waltera, tak winszował sobie nieraz przenikliwości w odgadywaniu losu, aż oto jeden cios