z nim po przyjacielsku, jak to się zdarza dobrze wychowanym ludziom, żywiącym wzajemny szacunek. Niema co mówić nawet, że tacy ludzie, jak on i pan Dombi, łatwo usuną wszelaką trudność i Wal dziś jeszcze dowie się o radosnej nowinie.
Wśród tych rozmyślań oblicze kapitana wypogadzało się, niby chmurny ranek, ustępujący przed słonecznem południem. Groźnie nastrzępione brwi straciły wygląd jeża, przymknięte oczy rozwarły się z wyrazem odwagi i zdecydowania; uśmiech rozlał się po całem obliczu i żywem światłem opromienił wyniosłe czoło tak, że błyszczący kapelusz podniósł się na głowie, jakgdyby razem z panem zerwał się z mielizny i spłynął na otwarte morze. Nareszcie kapitan przestał gryźć paznokcie i stanowczym tonem rzekł:
— No, Walu, rzecz skończona. Pomóż mi się ubrać.
Walter nie mógł zmiarkować, dla czego kapitan stał się czułym na swój strój. Zawiązując krawat, rozwinął ogromne końce jedwabnej chustki na kształt warkoczy i wsunął je w złotą obrączkę z wizerunkiem grobowca, otoczonego żelazną balustradą — na pamiątkę jakiegoś zmarłego druha. Podniósł kołnierzyk możliwie wysoko, na nogi włożył wytworne półbuciki, przeznaczone do wyjątkowych występów. W ten sposób wystrojony, przejrzał się w zdjętem ze
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/308
Ta strona została przepisana.