jeszcze raz powołanych do życia, bystrą, wesołą rzekę i odległe pola, połyskujące od świeżej rosy. Zwyczajny szum znów go dochodził z ulicy, domowi budzili się i krzątali; we drzwiach pojawiały się znajome twarze i ludzie pytali go o zdrowie, a Pawełek zawsze odpowiadał:
— Lepiej mi. Dziękuję. Powiedźcie ojcu, że mi daleko lepiej.
Stopniowo gwar ulicy go nurzył. Stuk pojazdów i wrzawa tłumu dokuczała. Zaczynał drzemać — lecz nagle budził się, przelękniony bystrym prądem rzeki... Dziecię nie mogło rozeznać, czy we śnie czy na jawie walczy z falami.
— Ach, Florciu! Czemu nigdy nie stanie ta rzeka? Czemu unosi mnie naprzód i naprzód? Ach, Florciu!
Florcia nie umiała go ukoić. Kładł główkę jej na poduszce i radził usnąć.
— Wciąż troszczysz się o mnie. Pozwól i mnie zająć się tobą.
Okładano go poduszkami w rogu pościeli i z niewysłowioną miłością patrzył, jak siostra spoczywała na jego wezgłowiu. Czasem nachylał się i całował ją, a otaczającym szeptał, że się zmęczyła, całymi dniami i nocami nie zamykając oczu i doglądając go.
Tak dzień zwolna chylił się ku wieczorowi i znowu złote promienie sączyły się na ścianę.
Trzej znakomici lekarze odwiedzali Pawełka. Naradzali się na dole a potem razem wchodzili
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/316
Ta strona została przepisana.