na górę. Cicho i spokojnie było w pokoju chorego Paweł nie pytał i nie dowiadywał się, co mówią lekarze, lecz śledził ich tak czujnie, że rozróżniał nawet tykanie zegarków w ich kieszonkach. Całą uwagę zwracał głównie na doktora Parkera Pepsa, który zazwyczaj siadywał na krześle obok łóżka. Dawno wiedział, że ten dżentlmen był przy jego mamie, gdy trzymała Florcię w objęciu i umarła. Nie mógł o tem zapomnieć. Wcale nie lękał się doktora Pepsa, nawet go lubił.
Wszystkie twarze zmieniały się naokoło Pawła, tylko Florcia się nie zmieniała. Florcia była zawsze Florcią. A to, co przed chwilą było doktorem Pepsem, wnet brało postać ojca, który siedział w głębokiem milczeniu, oparłszy głowę na ręce. Stara pani Pipczyn nieraz przeistaczała się w pannę Toks lub ciotkę Czykk. Dla Pawła to było wszystko jedno. Nawet czasem z przyjemnością zamykał oczy, aby otwarłszy je za chwilę nowe obserwować przemiany. Lecz ta postać z głową na ręce wspartą wracała tak często, siedziała tak długo, cicho i uroczyście, bez słów, o nic nie pytając, że Paweł zaczynał wątpić, czy to naprawdę żyjąca postać. Raz, ujrzawszy ją o północy na zwykłem miejscu w zwyczajnej pozycyi, zląkł się:
— Florciu, co to takiego?
— Gdzie, duszko?
— Tam, na końcu łóżka?
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/317
Ta strona została przepisana.