— W takim razie spodziewam się, jestem pewna... Lecz zaczekaj, zaraz ich tu przywiodę.
Zbiegła po schodach, wysadziła ich z karety i wkrótce pojawiła się z powrotem. Niedarmo panna Toks mówiła o liczbie mnogiej. Przyprowadziła całe towarzystwo. Były to: dorodna, zażywna, rumiana, tęga młoda niewiasta z tłustem dzieckiem na rękach; za nią młoda kobieta nie tak tęga, lecz także rumiana i zażywna, niby oliwne jabłko; prowadziła ona dwóch chłopców, doskonale wyglądających o policzkach okrągłych; za nimi szedł chłopczyk wypasiony i tłusty. Nareszcie za całem gronem postępował gruby i okrągły jak jabłko mężczyzna z tłustym chłopcem na rękach. Postawił go na ziemię i rzekł chrapliwym głosem: trzymaj się brata, Dżonni.
— — Droga Luizo — szczebiotała panna Toks — wiedząc o twym niepokoju i chcąc ci pomódz, udałam się do położniczego szpitala im. Królowej Karoliny i pytałam o mamkę dla bogatego domu. Powiedziano, że nie mają. Po tej odmowie — nie uwierzysz mi — czułam się pognębioną. Na szczęście — trzeba trafu — jakaś dama słysząc, o co chodzi, oświadczyła mi, że zna kobietę, bardzo dobrą pod każdym względem. Natychmiast z ową damą udałam się pod wskazanym adresem — i oto ich przywiozłam.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/32
Ta strona została przepisana.