Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/322

Ta strona została przepisana.

Brat i siostra obwiły się ramionami a złote blaski olśniły ich falą, po raz ostatni tak złączonych.
— O, jak prędko mknie rzeka, miła Florciu, pośród brzegów zielonych. Otóż i morze. Już słyszę jego fale. Zawsze jedno i to samo szemrzą fale morskie.
Potem opowiadał, że kołysanie się łódki na bystrej wodzie usypia go.
Jak śliczne teraz zielone brzegi, jak błyszczą kwiaty, na nich rosnące.
A oto łódka na morzu, cicho, lekko pruje jego jasne tonie. Brzeg. Kto tam na brzegu?
Złożył rączki do modlitwy, obwinąwszy niemi szyję siostry.
— Mama podobna do ciebie, Florciu. Widzę jej twarz. Ale powiedz, że obraz na schodach w pensyonacie nie taki ładny. Światło od głowy jej błyszczy mi nad głową, gdy idę.
Złote fale znów przesączyły się na ścianę, lecz w pokoju nie znać było ani śladu ruchu.
Stary, stary zwyczaj! Stara moda na świecie. Nie ginie, dopóki ród ludzki nie zginie, a świat nie otuli się całunem. Stara, stara moda śmierć!
O, chwalcie Pana, którzy go widzicie, za inną modę, za nieśmiertelność!
Aniołowie i dzieci niech na nas patrzą łaskawym wzrokiem, kiedy cicha rzeka zaniesie nas do oceanu.

Koniec tomu pierwszego.