sunki między nami. Czy pani śledzisz za tem, co mówię?
Pani Tudl nie zupełnie pojmowała, o co właściwie chodzi, a mąż jak poprzednio śmiał się, nie zwracając uwagi na rozmowę.
— Masz pani własne dzieci — ciągnął pan Dombi. — Do naszej kupieckiej umowy zgoła nie należy to, żebyś pani musiała przywiązać się do mego syna, lub żeby syn mój miał z czasem przywiązać się do niej. Ani tego oczekuję ani sobie życzę. Przeciwnie. Z odejściem układ nasz wygasa i pani możesz nie znać mego domu ani rodziny. Dziecko zapomni i pani — jeśli wola — możesz najzupełniej o niem zapomnieć.
Żywy rumieniec oblał i bez tego czerwone policzki pani Tudl. Pochyliła głowę i zapewniła, że zna swe położenie.
— Naturalnie, naturalnie — mówił pan Dombi — jestem przekonany, że pani doskonale znasz swoje stanowisko. To takie proste i zwyczajne. Kochana Luizo, ułóż się z tą panią co do zapłaty i powiedz, że może podjąć pieniądze, kiedy zechce. Teraz z panem — jak się pan nazywasz? — parę słów.
Zatrzymany na progu, gdy żona wychodziła, Tudl zawrócił i znalazł się oko w oko z panem Dombi. Tudl był mężczyzną tęgim, barczystym, obrośniętym, w rozpiętym paltocie, z odciskami na palcach, z łbem kwadratowym, gęsto porosłym; miał czarne wąsy i bokobrody, jeszcze czarniej wyglądające
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/37
Ta strona została przepisana.