gaminu, skóry i safianu mięszała się w niej z wonią szuwaksu i butów. Wszystkie trzy pokoje były ze sobą połączone. Rano, gdy pan Dombi spożywał swe śniadanie i wieczorem, gdy wrócił, pani Ryczards miała na znak dzwonka przybywać do oszklonego pokoju i ze swym małym pupilem przechadzać się po nim. Rzucając chwilami okiem na pana Dombi, który siadał w oddalonym kącie i w milczeniu spozierał na dziecię z poza ciemnych, ciężkich mebli — dom dziadów i pradziadów był staromodny i ponury — mamka przekonywała się coraz więcej, że gospodarz podobny jest do więźnia w cytadeli lub do jakiegoś widma, gościa ze świata duchów, pozbawionego mowy i nie rozumiejącego żywych ludzi.
Od paru tygodni mamka tak żyła i nosiła codzień małego Pawła. Niekiedy pozwalano jej wychodzić, lecz nie samej. Zwyczajnie przybywała po nią pani Czykk w towarzystwie panny Toks. Zapraszały, aby z dziecięciem zażyła przechadzki na świeżem powietrzu, co znaczyło, żeby ceremonialnie pospacerowała po chodniku krokiem procesyi pogrzebowej. Gdy raz właśnie po powrocie z takiego spaceru Ryczards usiadła w swoim pokoju z dziecięciem u okna, drzwi pocichutku otworzyły się i na progu stanęła czarnooka dziewczynka.
— Pewnie to panna Florentyna powróciła od ciotki — pomyślała Ryczards, która dotąd
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/47
Ta strona została przepisana.