I modli się ta dobra ledi — ciągnęła do głębi rozrzewniona Poili, — żeby Pan Bóg nauczył maleńką córeczkę wierzyć, że ona szczęśliwa w niebie i po dawnemu kocha swe dziecię, — żeby jej wpoił nadzieję na całe życie, że i ona — ta maleńka córeczka zobaczy ją kiedyś w niebie i już nigdy, nigdy się nie rozłączy.
— To była moja mama! — zawołała dziewczynka i padła w objęcia piastunki.
— I serduszko tego dziecka — mówiła Poili, tuląc Florcię do serca — serduszko tej małej córeczki wezbrało taką tkliwością, taką wiarą, że słysząc o tem od obcej kobiety, nie umiejącej pięknie opowiadać, lecz takiej, która była biedną matką i tyle — znalazła dziewczynka w jej słowach ukojenie, przestała odczuwać swe sieroctwo, zalała się łzami, pokochała ową kobietę, przylgnęła do dziecięcia na jej kolanach śpiącego i wtedy, wtedy... ciągnęła Polli, pieszcząc włosy dziewczynki i oblewając je łzami, wtedy, moje, drogie, biedne dziecię....
— He! panna Flor! Cóż to panienka nie wie, jak gniewać się będzie ojczulek! — zabrzmiał od drzwi głośny, przenikliwy krzyk i wnet potem wbiegła nizka, cienka, z nosem zadartym czternastoletnia dziewczyna, której czarne oczy iskrzyły się i latały, jak jaskółki przed burzą. — Wszak panna ma najsurowszy zakaz przychodzić tu i niepokoić mamkę!
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/50
Ta strona została przepisana.