Tak to, tak — pani Ryczards. A co do mnie — ciągnęła, śmiejąc się gorączka — to pan Dombi nie wie nawet o mojem istnieniu.
— Biedactwo! — westchnęła pani Ryczards, myśląc o maleńkiej Florci.
— Tak, droga moja Ryczards — ciągnęła Zuzanna. — Nasz pan to prawdziwy wielki mogoł, który od nas żyje za siódmą rzeką, za siódmą górą. No — do widzenia, pani Ryczards. A panienka niech idzie ze mną i niech pamięta, żeby zachowywać się dobrze, nie jak niegrzeczna głupiutka dziewczyna, która wszystkim wiesza się na szyi.
Nie bacząc jednak na surowe upomnienie, nie bacząc nawet na niebezpieczeństwo zwichnięcia ręki, jeśli Zuzanna porwie ją jak wprzódy, maleńka Florcia wymknęła się swej dozorczyni i tkliwie ucałowała mamkę.
— Żegnam cię — mówiła — żegnam, moja najlepsza. Wkrótce znów do pani przyjdę, albo ty przyjdź do mnie. Zuzanna pozwoli nam się widywać. Prawda, Zuzanno?
Zuzanna była właściwie dobra dziewczyna, tylko że należała do tego rodzaju wychowawców młodzieży, którzy myślą, że trzeba dziatwę wciąż potrącać i podrzucać, jak brzęczącą monetę, żeby zachowała blask swój pierwotny. Skoro Florentyna zwróciła ku niej błagalny wzrok, Zuzanna splotła swe krótkie ręce, pokiwała
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/53
Ta strona została przepisana.