— Przyjmij to do wiadomości, Walterze — rzekł uśmiechając się kapitan.
— Chociaż pan Dombi nie ma córki...
— Ma, ma, wuju, zawołał młodzieniec, rumieniąc się i śmiejąc.
— Ma? A naprawdę, przypominam sobie, że ma.
— O, wiem napewno. Słyszałem o tem dziś w kantorze. Podobno ojciec nie lubi jej. O tem tylko marzy, żeby syna coprędzej zrobić spólnikiem, choć jeszcze z pieluch nie wyrósł. Oblicza bilans, myśli o synu i rozkoszuje się swymi okrętami. Z zachwytem myśli, że wszystkie te skarby należą do niego i syna.
Tak mówią. A zresztą nie wiem.
— Ehe! jużeś się wszystkiego o niej dowiedział.
— Tak znowu nie. Ale cóż zrobię, kiedy słyszałem.
— Boję się, żeby ten synek nie stanął nam na przeszkodzie.
— Być może — dodał kapitan.
— Bądź co bądź — pijmy za jego zdrowie. Niech żyją Dombi i Syn.
— Doskonale wuju. Ale toast trzeba nieco zmienić. Mówisz, że wszystkiego dowiedziałem się o córce swego pana i z góry mnie ż nią łączysz, a zatem... niech żyją Dombi, Syn i córka!
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/79
Ta strona została przepisana.