w ścianę nad kominkiem, odbijając zarazem pana Dombi i jego portret — rzekłbyś — pogrążyło się w jakieś malancholii pełne zadumanie. Okopcona zimna druciana krata przed kominkiem bardzo podobna wydawała się do pana Dombi w granatowym do góry zapiętym fraku z białym na szyi krawatem i modnych butach skrzypiących; stroju dopełniał nieodzowny złoty łańcuch, wystający z pod fraka. Lecz to osobliwe pokrewieństwo kratki i pana Dombi stawało się dopuszczalne w nieobecności krewnych pana i pani Czykk, którzy oto stawili się przy tej okazyi osobiście.
— Drogi Pawle — wdzięcznie szepnęła pani Czykk — dzień dzisiejszy będzie początkiem wielu wesołych dni.
— Dzięki, Luizo — odrzekł niewesoło pan Dombi — jak się masz, panie Janie?
— Jak się pan miewasz? pytał nawzajem Czykk.
Wyciągnął rękę tak wolno, jak gdyby lękał się porażenia elektrycznego.
Pan Dombi dotknął ręki ostrożnie, jakby dotykał ryby lub morskiej rośliny, albo rzeczy kleistej i mokrej.
— Czy nie trzebaby kazać, Luizo, rozniecić ognia?
— Ach, nie, mój drogi — odrzekła słodko pani Czykk, kurcząc się od zimna, jak nieszczęście. Mnie wszystko jedno.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/94
Ta strona została przepisana.