— A panu nie zimno, panie Janie?
Pan Czykk, który już włożył obie ręce w kieszenie i szykował się zagwizdać jedną z ulubionych aryi, przerwał i zapewnił, że mu jest dobrze. Poczem zanucił początek melodyi, gdy zjawił się sługa z oznajmieniem panny Toks.
Urocza dziewica na tę uroczystość wystroiła się w lekką suknię z gazy, ozdobiwszy czoło, sploty, szyję wszystkimi przepychami swej toalety. Oblicze jej a zwłaszcza nosek sine były od zimna.
— Jak zdrowie, panno Toks? — pytał Dombi.
Panna Toks, dygając, przykucnęła na swojej pysznej gazie i stała się podobną do zsuniętych binokli.
— Nigdy tego dnia nie zapomnę — brzęczała tkliwie. — O, nigdy! Droga Luizo, prawie nie śmiem wierzyć swemu szczęściu!\
Gdyby panna Toks ośmieliła się dać wiarę własnym uczuciom, przekonałaby się, że dzień zimny. Trudno się było z tem zgodzić. Z pierwszej sposobności skorzystała, aby przywrócić przez chłód wstrzymany obieg krwi w końcu nosa i zaczęła trzeć go chusteczką, bojąc się zapewne, aby zbyt nizka temperatura źle nie oddziałała na dziecię, gdy zacznie je całować.
Zjawił się wreszcie i młodzieniec na rękach Poili uroczyście wniesiony. Z tyłu szła Florcia
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/95
Ta strona została przepisana.