Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/100

Ta strona została przepisana.

do szerści tygrysiej; długie paznokcie, starannie przycięte i wygładzone, ostre zęby, chytre spojrzenie, wykrętne ruchy stanowczo mieściły go w rzędzie kotów. Przy wrodzonym wstręcie do najmniejszej plamki wpatrywał się chwilami w atomy oświetlone promieniami, strącał je z rękawa lub mankietów i cierpliwie wysiadując przy swem zajęciu, gotów był — zdawało się — lada chwila rzucić się na mysz, gdyby się w kącie pojawiła.
Nareszcie listy podzielone, prócz jednego bardzo ważnego, który odłożył na bok. Zamknąwszy sekretne papiery do szkatuły, pan Karker zadzwonił i na ten raz pojawił się brat jego.
— Czy cię wzywałem?
— Posłaniec wyszedł a w braku jego — na mnie kolej.
— Na ciebie kolej — mruczał pan Karker — bardzo mi przyjemnie, zwłaszcza teraz.
— Nie chciałbym cię niepokoić, Dżems — nieśmiało przemówił młodszy — lecz...
— Chcesz coś powiedzieć. Wiedziałem o tem. Więc? Czemu milczysz?
— Niepokoi mnie bardzo dola Henryki.
— Cóż to znowu? Nie znam żadnej Henryki.
— Biedactwo bardzo się zmieniła i zdrowie jej ucierpiało.