Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/106

Ta strona została przepisana.

— Ciebie puścić, łajdaku! Ja ci tu dam. Zaduszę cię, kanalio!
— Za co? Com komu zrobił? Duś takiego, jakiś sam, a nie mnie!
Lecz słowa uwięzły mu w ściśniętej krtani i chłopiec zalał się gorżkiemi łzami.
— Com panu zrobił? — jęczał Kocioł.
— Łotrze — zawołał pan Karker, zwolna uwalniając ofiarę ze swych pazurów. — Po co się tu włóczysz codziennie?
— Szukałem pracy, panie, nie miałem złego zamiaru. Nigdy tu nie wrócę, jeżeli nie wolno.
— Kłamiesz, łotrze, że pracy szukałeś. Czyś to nie główny włóczęga w całym Londynie? Nikczemny Kainie!
Na to oskarżenie Tudl nie odpowiedział. Ze zgrozą patrzał na srogiego pana, jak gdyby wzrok pana Karkera więził go.
— Czyżeś to nie złodziej?
— Nie, panie.
— Złodziej jesteś, mówię ci.
— Przysięgam, że nie. Niech mnie ziemia pochłonie, jeżelim co ukradł. Łowiłem ptaki, nic więcej, panie. Śpiewające ptaki, mówią, niewinne zajęcie — i oto do czego prowadzi.
Ptaki śpiewające przywiodły go do oberwanej kurtki, zatłuszczonej kamizelki, podartej chusty na szyję i dziurawego kapelusza.