świetnych komnatach. W chwilach znudzenia kierował kroki swe ku domowi pana Dombi i tam składał swe bilety wizytowe. Przechadzki te przekładał nawet nad sztuki piękne. Wystrojony zjawiał się w godzinach przyjęć w domu pana Dombi.
— Dzień dobry, mój łaskawco! — witał sługę. — Dla pana Dombi. Tu wręczał bilet. — Dla panny Dombi. — Lokaj brał drugi bilet. I udawał, że odchodzi, lecz lokaj już wiedział, że nie odejdzie.
— Ale, ale — mówił pan Tuts, jakby mu nagła myśl przyszła do głowy — młoda pani u siebie?
— Zdaje się, że jest, a zresztą nie wiem — zwykle odpowiadał lokaj i dzwonił na górę. Zjawiała się panna Nipper, lokaj znikał.
— Dzień dobry. Jak się panienka miewa? — pytał Tuts z uśmiechem.
— Doskonale. Dziękuję.
— A cóż Dyogenes?
— Nic. Wyborny pies. Panna Florentyna coraz więcej go lubi.
Pan Tuts śmiał się w głos i czekał dalszych nowin od Zuzanny.
— Panna Florcia zdrowa.
— A, to dobrze. Dziękuję — odpowiadał stale i zaraz potem wśród ukłonów znikał.
Było jasnem, że w duszy Tutsa taiła się pewna myśl: krętemi drogami dotarł do
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/115
Ta strona została przepisana.