Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/122

Ta strona została przepisana.

Razu jednego rankiem Florcia składała i pieczętowała jakiś list. Zuzanna stała obok i przyglądała się swej pani z uśmiechem, stąd widać było, że zna treść listu.
— Lepiej późno niż nigdy, panno Florciu, a nawet myślę, że wizyta do tych starych Skettlsów byłaby dla panienki z niejaką korzyścią.
— Pan Barnet i pani Skettls czynią mi niemały honor, ponawiając swe zaprośmy. Bardzom im wdzięczna.
— Wiedzą oni, gdzie raki zimują. O, niech tylko panienka wierzy tym Skettlsom!
— Przyznam się, że nie bardzo chcę tam jechać, ale odmówić byłoby już jakoś niezręcznie. Niema co robić, pojadę.
— Pewnie, że trzeba jechać.
— Niedobrze, że teraz wakacye i pewnie tam u nich zjazd młodzieży. Wolałabym na inny czas odłożyć tę wizytę.
— Ale trzeba jechać; panienka się trochę zabawi.
— Jak dawno nie mieliśmy żadnej wieści o Walterze, Zuzanno!
— Bardzo dawno, panienko. Percz wprawdzie przychodził tu po listy i bajdurzył... Ale nawet słuchać nie warto tego wałkonia!
Florcia bystro spojrzała i twarz jej okryła się rumieńcem. Zuzanna trochę się zmieszała lecz wnet energicznie ciągnęła: