bawialni, która nie była już tem, co dawniej. Wszędzie leżały mapy, na których zmartwiony gospodarz z kompasem w rękach śledził okręt płynący, obliczając jak daleko odpędziły go burze i jak prędko nadejdzie czas, że trzeba będzie pożegnać się z nadzieją.
Florcia od razu zauważyła, jak zmienił się nieszczęśliwy starzec od wyjazdu kuzyna. Prócz niepokoju i smutku, zwykłych uczuć w jego położeniu, na obliczu jego widać było jakąś zagadkową stanowczość, która nadzwyczaj niepokoiła Florcię. Wyrażał się jakoś zacięcie i bez rozmysłu. Kiedy Florcia wyraziła żal, że go rano nie zastała, odpowiedział, że był u niej, a potem jakby się chciał cofnąć z tem wyznaniem.
— Pan był u mnie? Dziś?
— Tak, moja droga panienko. Chciałem cię widzieć na własne oczy, słyszeć na własne uszy jeszcze raz, zanim....
— Zanim co? zanim co?
— Alboż powiedziałem: zanim? Myślałem chyba, że zanim nadejdą wieści od mego miłego Waltera.
— Pan nie jest zupełnie zdrów — nalegała tkliwie Florcia. — Ma pan tyle trosk i niepokojów. Jestem pewną, że pan nie jest zdrów.
— Jestem zdrów i tak silny, jak tylko może być człowiek w moim wieku. Proszę
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/132
Ta strona została przepisana.