jego padło ziarno nienawiści ku biednej Florci, której dotychczas dumny ojciec tylko nie lubił.
Tymczasem major kroczył ocienioną stroną ulicy w kierunku rezydencyi pani Skiuten. O dwunastej miał zaszczyt ujrzeć Kleopatrę, leżącą na sofie w zwykłej pozie. Przed nią z tacą stał Witers. Królowa egipska spożywała kawę. Pokój był zewsząd osłonięty.
— Kto tam? — zawołała pani Skiuten. — Nie przyjmuję.
— Czemże Józef Bagstok zasłużył na wygnanie?
— A to pan, majorze. Proszę. Rozmyśliłam się. Siadaj pan, tylko dalej. Nie zbliżaj się pan. Okropnie jestem dziś słaba. Nerwy moje na strzępy porwane a od pana leci tchnienie znojnego upału.
— Był czas, kiedy słońce paliło Bagstoka i nie mogło go spalić. On kwitł, jak najpiękniejszy kwiat indyjskiej cieplarni. Nie mówiono inaczej, jak o „kwiatku naszego pułku“. Czas, trudy, troski wstrzymały rozwój kwiatu, który jednak nie utracił swej świeżości.
— Gdzie pani Grendżer? — spytała Kleopatra pazia.
Witers przypuszczał, że u siebie.
— Dobrze. Proszę odejść. Nie przyjmuję nikogo.
Gdy Witers się usunął, pani Skiuten zagadnęła o zdrowie przyjaciela.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/158
Ta strona została przepisana.