kraju, że wuj Salomon, przenosząc wzrok to na chłopca to na dozgonnego przyjaciela, na seryo zaczął przypuszczać, że mu pozostaje chyba zwaryować z radości.
— Ale rozumiecie, moi przyjaciele, jam już się jakoś postarzał — mówił miętosząc nerwowo rząd błyszczących guzików kamizelki. — Chciałbym mieć chłopca na oczach. To — wiem doskonale — stara piosnka. On zawsze śnił o morzu. I teraz z pewnością rad, że popłynie.
— Wuju Sol — zawołał żywo Walter — jeżeli tak ci się zdaje, to nie pojadę. O czem tu dysputować, kapitanie Kuttl? Nie pojadę — i koniec. Jeżeli wujaszek myśli, że mi miło opuścić go, bierz licho wyspy wschodnio-indyjskie, choćbym miał stać się ich gubernatorem. Z miejsca się nie ruszę.
— Zuch Walter! A ty Salomonie, popatrz na niego!
Starzec, idąc za radą kapitana, uparcie w milczeniu patrzył na Waltera.
— A oto płynie okręcik. Czyje to na nim nazwisko? Nazwisko Geya może? Ale nie, nie — mówił, głos podnosząc — teraz dobrze widzę: „Sa-lo-mon-Hils!“ — Ja wiem — rzekł staruszek, czule przyciągając Waltera do siebie — ja dobrze wiem, że Wal więcej dba o mnie niż o siebie. O tem nigdy nie wątpiłem. Ale jeśli mówię, że rad jechać, to myślę, że podróż ta mu się uśmiecha.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/16
Ta strona została przepisana.