Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/166

Ta strona została przepisana.

— Na seryo? A jam sądził, żeś pan żartował, wzmiankując niedawno o tem. Ja wiem, że panowie wojskowi...
— Wesoły ludek — co?
Major ujął Karkera za guzik i szeptał mu do ucha:
— Kobieta, panie, urody niezwykłej. Wdówka, panie, pierwszej sorty. Ptak z wyraju, panie, ze złotemi skrzydełkami. Dombi po uszy zakochany, ona też. U niej piękność, krew, talent; u Dombi stosy złota. Lepszej pary nie znaleźć. Ale to wszystko na razie między nami. Ani słowa. Jutro ją pan ujrzysz i sam ocenisz.
Nadszedł Dombi, zaczęto obiad. Major zwykle przy pierwszych daniach milczał, teraz jednak czuł przypływ dowcipu i humoru. Mrugnął na Karkera i pytał:
— Dombi, nic pan nie jesz. Co panu?
— Nic, majorze, dziękuję. Dziś nie mam apetytu.
— Gdzieś go zagubił, Dombi? Czyś go nie zostawił tak np. u naszych znajomych? One też biedaczki nie mają apetytu. Za jednę przynajmniej ręczę, że dziś — nie powiem która — nie jadła śniadania.
Pod koniec objadu, gdy murzyn zaczął nalewać szampana, humor dzielnego majora zajaśniał w całym blasku.