Ale się omylił. Mijając drzewo, ujrzał niespodzianie na jednej z ławek postać młodej, pięknej damy w prostym, lecz wytwornym stroju. Pyszne czarne oczy utopiła w ziemi, a poza wyrażała namiętność czy wewnętrzną walkę ze sobą. Pierś falowała, wargi drgały, łzy oburzenia spływały po policzkach, a śliczna nóżka naciskała trawnik, jak gdyby miała w proch go zetrzeć. Bystrem spojrzeniem pan Karker obejrzał damę od stóp do głowy. Ujrzawszy nieznajomego mężczyznę, wstała i odeszła, a ruchy jej wyrażały znużenie i pogardę dla świata.
Nie sam Karker obserwował piękną panią. Nieopodal stała brudna, wstrętna starucha w ohydnych łachmanach, podobna do tych, które snując się po odludnych wertepach, żebrzą, kradną, łatają stare naczynia, handlują koszykami i stręczą plugawe usługi. Jakby z ziemi wylazła i zastąpiła drogę pani.
— Pozwól wróżyć sobie, ślicznotko — napierała się ochrypłym głosem.
— Ja znam swój los.
— Znasz, ale niezupełnie. Odgadywałaś, lecz nie odgadłaś. Widzę cię na wylot, moja piękna. Daj srebrny pieniądz, powiem ci prawdę. Skarby w twej twarzy, och, jakie skarby!
— Wiem bez ciebie, wiedziałam to dawno.
Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/169
Ta strona została przepisana.