Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/181

Ta strona została przepisana.

Boże, dożyć takiego poniżenia i rozumieć je! Złączcie w jednem pałającem obliczu oburzenie stu kobiet, kipiących namiętnością, dumą, gniewem i najgłębszem poczuciem hańbiącego zawstydzenia: — oto macie oblicze, zasłonięte białemi dłońmi.
— Cóż ty rozumiesz przez to — z niechęcią broniła się matka. Czyż od dzieciństwa....
— Od dzieciństwa!... wstrzymaj się, matko! Jam nigdy nie była dzieckiem. Czy nazywasz dzieciństwem początek mego życia? Zawsze byłam kobietą — obłudną, chytrą, przedajną, zarzucającą sieci na mężczyzn i zanim nauczyłam się rozumieć ciebie i siebie, zanim domyśliłam się celu wszystkich tych podstępów, już byłam doświadczoną i zręczną kokietką dzięki twej sztuce, matko. Oto, jakie mi dałaś dzieciństwo. Wydałaś na świat kobietę, wykarmiłaś i wychowałaś zalotnicę. Nasyć się swem dziełem: ono przed tobą w całej swej piękności. Rozkoszuj się, matko moja!
To mówiąc, biła się w piersi, jakby się chciała unicestwić.
— No i cóż? Przeniknij się dumą na widok kobiety, która nigdy nie znała prawdziwej miłości, nigdy nie pojmowała, co znaczy prawe serce. Zachwycaj się zalotnicą, już wtedy znającą rzemiosło swe, gdy inne w jej wieku bawią się lalkami. Prawie dziecko —