Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/188

Ta strona została przepisana.

I biedny Tuts, konając z chęci przyjęcia zaprosin, a nie mogąc się zdobyć na odwagę korzystania z nich, dawał znak odjazdu i ładna łódź jak strzała — mknęła na środek rzeki.
Rano w dzień odjazdu Florci łódka Pociecha Tutsa przybiła do brzegu ogrodu. Tuts oczekiwał na Florcię w salonie.
— O, jak zdrowie panno Dombi? Ja jestem zdrów, bardzo dziękuję. Spodziewam się, że i pani zdrowa. Dyogenes wczoraj miał się dobrze.
— Bardzo pan łaskaw, panie Tuts.
— To nic, dziękuję. Myślałem, czy nie zechce pani wrócić do miasta łódką. Pogoda śliczna, a w łodzi dużo miejsca dla pani i jej pokojowej.
— Dziękuję panu, ale nie mam zamiaru wracać wodą.
— O, to nic, panno Dombi. Do widzenia.
— Dokądże się pan tak spieszy? Może pan zaczeka na panią Skettls. Zaraz wyjdzie.
— O, nie, bardzo dziękuję. To nic.
Pan Tuts mieszał się i nie wiedział, co począć. W tej chwili wyszła pani Skettls i natychmiast napadł ją z pytaniami o zdrowie. Zjawił się i Barnet, a Tuts z odwagą rozpaczy chwycił się jego ręki.
— Dzisiaj — rzekł Barnet, zwracając się do Florci — tracimy światło naszych oczu.