Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/199

Ta strona została przepisana.

już ich nie zaciemnia. Lukrecyo Toks, bawiłaś się mną jak piłką, płaciłaś obłudą za mą szczerość. Skończyły się twe intrygi, zapewniam.
— Luizo! Jak możesz do mnie tak mówić?
— Starałaś się wśliznąć w zaufanie brata, owinęłaś się wokół jego domowego ogniska, jak żmija, która pragnie jad swój zapuścić w serce dobroczyńcy. I Lukrecya Toks ośmieliła się żywić nadzieję stania się panią Dombi? O, mój Boże! To jakaś olbrzymia niedorzeczność, która nawet śmiechu nie warta!
To rzekłszy, pani Czykk, dumna w poczuciu swej prawości, skinęła głową i wróciła do swej karety — szukać ukojenia w objęciach małżonka, pana Czykk. Właściwie objęcia te w tej chwili były zawalone gazetami. Dżentlmen nie zwrócił nawet uwagi na swą nieoszacowaną połowicę. Czytał i pomrukiwał może niektóre urywki z ulubionych aryi. Dziwna obojętność!
Pani Czykk wzdychała, kiwała głową, w końcu zawołała przenikliwie:
— Nareszcie przejrzałam!
— Jakto przejrzałaś?
Żona wzburzona do ostateczności, a on nawet nie spyta, co się stało?
— I cóż się stało?
— Ta nieszczęśnica ośmieliła się myśleć o związku małżeńskim z Pawłem Dombi! Kiedy się bawiła konikiem z niewinnem dzieckiem, kto mógł odgadnąć, że w tej kobiecie kryją