Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/201

Ta strona została przepisana.

Lecz nie z taką już tęsknicą witała Florcia noc nadchodzącą. Jasna nadzieja ożywiała jej serce. Piękna pani, całująca ją w tym pokoju, gdzie niegdyś ojciec rozdarł jej duszę, przyświecała jej, niby aniół niebiańskiej dobroci. W oddali widniały przebłyski nowego życia, w którem promień miłości macierzyńskiej ogrzeje ją i wznieci znowu iskrę, zagasłą z dniem śmierci Pawełka.
Minęło kilka dni od wizyty pięknej pani. Florcia siedziała w swym pokoju, czytała i myślała o niej. Wtem zobaczyła ją we drzwiach.
— Mamo! — zawołała. Otóż znów tu jesteś!
— Jeszcze nie mamo — przeczyła pani, tuląc Florcię do piersi.
— Wszystko jedno, wkrótce będziesz moją mamą.
— Tak, moja droga, wkrótce.
Przez chwilę Edyta milczała, bawiąc się splotami i całując policzki dziewczynki. W całej jej postaci widniała niezwykła tkliwość, i Florcia czuła to ze wzruszeniem. Edyta usadziła ją obok siebie, trzymała ją za ręce obie, przejęta współczuciem i miłością.
— Zawsześ była sama, Florciu, od czasu naszej znajomości?
— O tak, byłam sama.
Florcia utknęła, bo wyraz twarzy matki stał się surowym.
— Jam... przywykła do samotności... Zdarza się, że ja i Daj siedzimy cały dzień samiuteńcy.