Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/221

Ta strona została przepisana.

Kapitan poklepał go po ramieniu, uspokajał i dodawał otuchy.
— Kapitanie, dziękuję ci, że pocieszasz nieszczęśnika. Nie mam przyjaciela i rad jestem z pańskiej znajomości. Przy całym majątku — a jestem bardzo bogaty — nie dasz pan wiary, jak biedne ze mnie bydlę. Obojętni sądzą, żem szczęśliwy — ale mi ciężej, niż psu. Tęsknię, kapitanie, w dzień i w nocy tęsknię do panny Dombi. Straciłem apetyt, nie dbam o krawca, często płaczę, jak dziecko. Miło mi będzie odwiedzić pana jutro. Jeśli pan chcesz, mogę go odwiedzać pięćdziesiąt razy na dobę.
Tak mówiąc — żegnał się i wyszedł z Kogutkiem.
Tokarz chrapiał dawno. Kapitan usiadł przy ognisku, zapatrzył się i dumał. Żar zamienił się w popiół, a kapitan wciąż rozmyślał. Gorzkie i smutne myśli towarzyszyły mu do rana.
Zaledwie odemknęły się sklepy City, kapitan podążył w kierunku firmy Dombi i Syn. Okna drewnianego miczmana pozostały zawarte, a dom przybrał wygląd przybytku śmierci.
Zdarzyło się tak, że Karker zjawił się w biurze w chwili, gdy kapitan podszedł kudrzwiom.
— Co powiesz, kapitanie Kuttl — pytał. Mów raźno, mamy dziś moc zajęcia.
— Czytałeś pan wczorajsze ogłoszenie w gazetach?