Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/222

Ta strona została przepisana.

— Czytałem. Wszystko się wyjaśniło. Wiadomość pewna i dokładna. Właściciele ponoszą znaczną stratę. Bardzo nam przykro. Co robić? Takie życie.
Pan Karker, mówiąc to, obcinał paznogcie scyzorykiem i uśmiechał się.
— Bardzo mi żal biednego Gey’a i całej załogi. Były tam zuchy, warte lepszego losu. Co robić! Często tak się zdarza. Były tam całe rodziny. Biedny Gey nie miał rodziny. To jeszcze dobrze, kapitanie.
Kapitan podparł brodę i spoglądał w milczeniu na prokurzystę.
— Pan masz jaki interes, kapitanie? — pytał wesoło Karker, wyraźnie ukazując drzwi.
— Chciałbym sumienie swe uspokoić co do jednego momentu w tej sprawie, panie Karker.
— Cóż tam znowu? Racz pan prędko wyjawić swój moment; bardzo jestem zajęty, uprzedzam pana, kapitanie Kuttl.
— Rzecz ma się tak. Bezpośrednio przed ową nieszczęsną podróżą biedny Wal...
— Bez wstępów, jeśli wola. Co to za nieszczęsna podróż? Nie mamy co dyskutować o nieszczęsnych podróżach. Wcześnieś pan sobie dziś dogodził. Gdyby nie to, wiedziałbyś pan, że hazard w podróżach wszędzie jednaki — na lądzie i na morzu. A może pan sądzisz, że młokos — jak się on tam nazywa