Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/224

Ta strona została przepisana.

wony równik na jego czole zbielał, niby tęcza pośród obłoków.
— Byłem zbyt wyrozumiały za pierwszym razem, szanowny mój kapitanie. Należysz pan do gatunku ludzi podstępnych i zuchwałych. Jeślim cię znosił, to jedynie dla tego, żeby stąd nie wyrzucono twego młokosa, jak mu tam na imię. Ale to było poraz pierwszy i ostatni — słyszysz pan. Teraz precz stąd, dobry mój przyjacielu!
Kapitan literalnie wrósł w ziemię i stracił mowę.
— Idź pan stąd, powtarzam i nie zmuszaj mnie do kroków gwałtownych. Gdyby tu był pan Dombi, wyrzuciłby pana najhaniebniej. Ja powtarzam: precz!
Kapitan położył potężną pięść na piersi, patrzył na Karkera, na ściany, sufit i znów na Karkera, jakby nie zdawał sobie sprawy, gdzie los go wepchnął.
— Zbyt pan jesteś głęboki, szanowny mój kapitanie, lecz wysondować pana w każdym razie nietrudno, choćby dla przyjemności zbadania, co się tam tai na dnie tej głębiny. Jam cię cokolwiek wysondował i pańskiego przyjaciela też. Co się z nim dzieje?
Kapitan westchnął i ledwie zdołał wyszeptać: „trzymaj się ostro.“
— Knujesz bezwstydne intrygi, wyznaczasz niesumienne rendez vous i wpraszasz do